wtorek, 21 października 2008

Po powrocie

Jestesmy juz w domu. 29 godzin podrozy i okazalo sie, ze w Polsce juz jest jesien! Zrozumialem tez, ze 20 lat w logistyce nie nauczylo mnie idealnego pakowania towarow. Ptak w rozsypce - sklejanie potrwa pewnie 2 tygodnie.

Nasze top 5
05. Orangutany. "Ludzie lasu" w osrodku rehabilitacji. Tutaj przyjezdzaja pasjonaci z calego swiata aby dbac o ich ochrone.
04. Petronas Towers. W nocy. Przyklad idealnej harmonii szkla i stali. Subtenle, tajemnicze, czyste w formie.
03. Jedzenie. Najlepiej owoce morza i to w dodatku wylowanie z akwarium na naszych oczach w KK!
02. Wejscie na Mt.Kinabalu - istny survival! Bylo trudno, meczaco, brak tchu - ale ogromna satysfakcja
01. Snorkelowanie na Kapalai. Morze Celebes, niezapomniane wrazenia!

















A gdzie za rok? Jest juz wstepna umowa.

Kota Kinabalu

Oj z ta rzezba to nie jest taka prosta sprawa. To mialo byc ostatnie miejsce na Borneo gdzie mialem jeszcze nadzieje, ze bedzie mozna kupic wymarzone przeze mnie drewniane cudenka. Nadzieja matka glupich, i to akurat sie sprawdzilo. Niestety okazalo sie, ze i owszem Borneo jest znane ze swojej sztuki ludycznej, ale nie w tej czesci kraju w Sabah, ale w Sarawak. To potencjalnie oznaczalo dodatkowy lot ok. 1,5 godziny z Kota Kinabalu do Kuching. Tego w planach jednak nie mielismy, wiec prawie sie poddalem. Pozostala nam eksploracja Kota Kinabalu. Po odwiedzeniu Filipini Market, 3 roznych sklepow z pamiatkami zalamalem sie, i to doslownie. Prawie sie poddalem. Ani sladu po prawdziwych artystyczych rekodzielach. Znaczy sa, ale tylko jako dekoracja w naszym hotelu. Jeszcze bardziej mnie to rozwscieczylo, bo codziennie na nie patrzylem, kilka razy przechodzac korytarzem. I czytam ze jedna rzezba symbolizuje przodkow i stawiana jest przez tubulcow w Sarawak przed ich tradycyjnymi longhouse-ami (istne cudo i wspanialy przyklad tworczosci ludowej). Tarcze wojownikow ozdobione wezami, ktore symbolizuja bogactwo i plodnosc. Niesamowie dzbany na wode, ktore wyrabiane sa recznie i roznia sie ksztaltem w zaleznosci od miejscowosci gdzie zostaly wytworzone. Zadawalem sobie pytanie: Czy tegoroczna wyprawa bedzie pierwsza od wyprawy w 1994 do Słowacji i Austrii, z ktorej nic ladnego sobie nie przywioze? Z Pratter'a przywiozlem ustrzelonego przez Magde (byla luczniczka) misia, a takze zakaz wstepu do praku wydany przez mafe balkanska (to osobna historia). Nie moglem na to pozwolic! Mocno zdesperowny zagadalem do jednej z pan w sklepie z tzw.lokalnymi pamiatkami gdzie indziej moglbym kupic cos bardziej artystycznego, a nie dla turystow. Doradzila wyjazd na miejscowy rynek. Cale szczescie bylo blisko. Tylko 20 min. taksowka. Wiedzielismy, ze tubylscy zaczynaja handel ok. 5 rano. Dobrze, ze kierowca odwiodl mnie od pomyslu udania sie tam z samego rana, bo wyjazd okazal sie totalna klapa. Na targu oprocz grochu, mydla i powidla, nie bylo ani sladu moich rzezb. Niente, nil, zero niczevo. Niczego tam nie bylo! Nawet Magdzie nie chcialo sie robic zdjec! Totalna porazka! Na szczescie dla mnie ostatniego wieczoru, obiecalismy sobie pozegnalny masaz. No nie, ze sobie go na wzajem mamy robic. Do spa, zone chcialem zabrac. No i zabrale. I tak zupenie przez przypadek, akurat jak zaczelo makabrycznie lac (co nie jest tu niczym niezwyklym), trafilismy do w sumie jedynej (moze i pieknej) galerii. Czy wczesniej ktos nie mogl nam o niej do cholery powiedziec? Zaoszczedzilibysmy sobie przynajmniej 3 godzin maniakalnego poszukiwanie czegokolwiek co mogloby nam w przyszlosci przypominac pobyt w Sabah. Ile tam ladnych rzeczy mieli ( w porownaniu do innej tandety), ze jedynym problemem okazalo sie co mam wybrac. Nawet nie wiedzialem, ze uda mi sie Magde przekonac do zakupu 2 "dziel". Caly czas slysze: tylko nie rob z domu Cepelii. Nie ma juz tego gdzie ustawiac, etc. Wybralem, uzgodnilem, wynegocjowalem cene z walscicielka przez telefon, zagadalem do przestraszonych ekspedientek i w koncu stalem sie sczesliwym wlascicielem. Pomyslalem: teraz moge spokojnie wracac do domu. Tylko jak ja to zapakuje i przewioze? Cale szczescie, ze od 20 lat robie w logistyce. Poradzilem sobie. I takim sposobem po pobycie na Borneo nie tylko bedziemi mieli wspaniale wspomnienia, zdjecie, zminiejszana mase ciala (niektorzy z nas) ... ale takze ptaka i wojownikow (!). Pytanie pozostaje, jak zawsze to samo, czy to juz Cepelia?

wtorek, 14 października 2008

Kapalai

Na wstepie chcialem przeprosic moja zone, ze robilem awanture o wyjazd na wyspe. Uwazalem to za bezsensowny pomysl. Po pierwsze – nie plywam najlepiej, po drugie – Magda nie nurkuje, po trzecie – na takiej wyspie musi byc nudno. Oj jak sie mylilem! Po pierwsze wcale nie jestesmy na wyspie! Jestesmy na rafie koralowej. Osrodek zostal w calosci zbudowany na srodku morza Celebes na palach. Po drugie – nie musimy nurowac, mozemy snorkelowac (dla niewtajemniczonych to plywanie w masce z fajka) i ogladac faune i flore. Po trzecie tu wcale nie jest nudno ;-) W osrodku jest ok. 50 domkow. Przyjezdzaja to glownie Japonczycy, mniej europejczykow, aczkolwiek troche tu ich widzimy. Generalnie wiekszosc nurkuje, tak ze po sniadaniu, caly osrodek jest do naszej dyspozycji. A sniadania, lunche i kolacje sa wysmienite. Owoce morza w roznej postaci – kalmary, krewetki, ryby. Miesa – bardzo ciekawie przyprawione. A desery niestety dla mnie, a na szczescie dla Magdy, to glownie dojrzale w sloncu owoce. Oj slonce to mocno grzeje! W ciagu 45. minutowej podrozy lodzia z pobliskiego portu, spalilismy sobie wystajace z pod daszka czesci ciala. Faktor 30 musi byc caly czas w uzyciu, tym bardziej, ze siedzimy czesto w wodzie. Tak tak, plywamy w okalajacej osrodek rafie, ogladamy rybki, wplywamy w lawice, a one albo uciekaja, albo skrecaja. Fajna zabawa. Nawet kupilismy sobie aparat podwodny i pstryknelismy pare fotek. Efekty jeszcze nieznane. Ale oprocz palacego slonca, przezylismy takze rownikowa ulewe. W jednej chwil zrobilo sie ciemno, zerwal sie wiatr, wzebralo morze. Jak lunelo, to przez kolejne 30 minut nie przestawalo. Biedna Magda, byla sama w domku (ja musialem sprawdzic w internecie co sie dzieje na froncie Prezydent – Premier) i walczyla z przeciagami. A no wlasnie nie wiecie, ze w naszych domkach, to nie ma klimatyzacji, tylko sa okna w kazdej scianie. W zaleznosci od tego jak mocno chcemy sie wietrzyc, otwieramy rozne okiennice/okna. Zabawa zaczyna sie w nocy, kiedy zmienia sie wiatr. Cale szczescie udalo sie jej na czas wszystko pozamykac i jedynie troche wody wdarlo sie na podloge przed niedomkniete okno. Jutro juz wyjezdzamy, troche z zalem. Bo takiego relaksu, ciszy i spokoju, chyba nigdy na wyjezdzie nie zaznalismy. Goscie osrodka sa tutaj spokojni (pewnie przez ten tlen co go pod woda wdychaja), nie ma radia, telewizji, obsluga zawsze jest usmiechnieta. Naszym telewizorem jest taras, gdzie jak sobie lezymy mamy przed soba niekonczaca sie przestrzen – morze, morze, morze. Z drugiej strony przed nami jeszcze kilka dni, w Kota Kinabalu I moze w koncu kupie sobie rzezbe!!!








niedziela, 12 października 2008

Mt. Kinabalu

10 i 11 pazdzienika 2008 roku przejda do historii naszej Rodziny! Na wstepie dziekuje mojemy lekarzowi rodzinnemu za lekarstwo, na chorobe wysokosciowa. Wspominalem juz wczesniej, ze gora Kinabalu ma ponad 4000 m. Nasza wspinaczka zaczela sie od wysokosci 1800 m i miala zakonczyc w schronisku na 3278 m. Ostatnia czesc trasy czyli 800 m. pokonuje sie w nocy, tak by dosc na wschod slonca o 6 rano. Tego jednak nie planowalem, w koncu mam 43 lata, a z Magda razem mamy blisko 80 lat. Na poczatku wspinaczki kiedy masz sile, do pierwszego postoju idziesz dziarsko i z ochota. Przewodnik, tylko caly czas powtarza: wolniej, wolniej, wolniej. Wie co mowi, Julius prowadzi turystow juz 16 lat, pewnie jakies 11-13 razy w miesiacu, co daje ponad 1000 wejsci i zejsc. Jeszcze przy 4. z 7 postojow, mielismy sile robic nasz smieszny (dla nas) film i pstrykac zdjecia. Potem przy 2300-2500 m, kiedy twoje nogi pokonaly tysiace stopni, raz zrobionch z kamieni raz z ubitej gliny zabezpieczonej drewnanymi ogranicznkiami, patrzysz tylko pod nogi i nie interesuje cie co sie dzieje do okola. A juz na pewno nie krecenie filmu czy robienie fotek. Nawet kiedy 4 chlopa niesie na noszach dziewczyne, nie robi to na tobie wrazenia. Od 5 postoju, zaczelo mocno padac. Tym razem mielismy ze soba pelerynki z cienkiej folii, ktore uratowaly nas od zapalenia pluc. Las tropikalny ustapil tu juz miejsca drzewkom w stylu bonsai. Pewnie dlatego zauwazylismy wtedy na trasie japonskiego turyste w wieku 75 lat, ktoremy tez bylo ciezko wejsc, ale komu nie bylo?! Chyba tylko pieknemu nieznajomemy mojej Zony. Smignal szybko, jego przewodnik ledwo za nim nadazal. Pokonanie trasy zajelo mi rowno 7 godzin, Magda na ostatnim odcinku porzucila moje towarzystwo i dotarla pol godziny wczesniej razem z naszym tragazem. Mna na cale szczescie zaopiekowal sie przewodnik (nie dodalem, ze tu kazdy musi miec przewodnika). Juz nie musial mi powtarzac: wolniej, wolniej, wolniej. Na ostatnim etapie ok. 500 m do schroniska, przystanki robilem co dziesiec krokow. Oddech robil sie plytki, brakowalo powietrza, deszcz nie ustawal, a granitowe kamienie wymagaly podniesienia nogi na wysokosc 40-50 cm. Horror. Za to jakie mialem wejscie do schroniska. Juz wiekszosc wspolwspinaczy byla na miejscu, wiec zostalem zauwazony. Za mna wszedl jeszcze 75 letni staruszek. Po szybkiej kolacji o 19 udalismy sie do naszego “ekskluzywnego” pokoju 2 osobowego (jednego z 2 w calym schronisku) na zasluzony wypoczynek. Magda miala w planach wstanie o 2.00 i wspinaczke na szczyt. Ja planowalem wyspac sie i zagrzac wode na poranny prysznic, gdy Magda wroci. Rzeczywistosc okazala sie zupelnie inna. Choroba wysokosciowa nie pozwalala nam swobodnie oddychac. Az strach pomyslec, jak czuli bysmy sie bez lekarstwa. Nie moglismy zasnac przez cala noc. Tkwilismy w letargu do 2 w nocy. Wtedy namowilem Magde, zeby porzucila swoje ambicje i raz w zyciu pomyslala rozsadnie. Byla niewyspana, padal deszcz, w dodatku duza mgla, i po co Ona na ten szczyt? Po za tym balem sie, ze bedzie to okazja do zawarcia blizszej znajomosci. Z kim? Z tym intrawertycznym, samotnym nieznajomym, ktory nie wiadomo dlaczego przyklol uwage mojej zony tak bardzo. Magda odwolala przewodnika i na pare godzin udalo sie nam zasnac (pewnie 2-3 h). O 8 rano wyruszylismy z powrotem. Idac w dol poczulismy jak pracuja inne miesnie. Bylo latwiej, nie mielismy zadyszki, ale o matko, pod koniec trasy plataly sie nam nogi. Kijki uratowaly nam zycie, teraz dodatkowo bola tez miesnie rak. Schodzilismy 5 godzin. Prosto z parku pojechalismy taksowka do stolicy Sabah – Kota Kinabalu. Nagroda za ten wysilek, byla kolacja, ktorej skladniki wybralismy sami z akwariow (przepysznosci) oraz masaz (ale ten pan mnie masowal!)









Kinabalu Park

Podroz do Kinabalu Park skomplikowala sie jeszcze bardziej. Gdy dotarlismy na dworzec autobusowy, wroc na kawal ubitego placu z 4 budkami, okazalo sie, ze nie ma naszej rezerwacji i express bus do Kota Kinabalu o 13.30 jest juz pelny. Stalem 10 minut przed budka probujac wytlumaczyc, ze mamy rezerwacje zrobiona przez @asy hotel, ale udawali, ze nie rozumieja o co mi chodzi. Gdy do akcji wkroczyla Magda i zaczela cos z obco brzmiacym akcententem po angielsku wykrzykiwac (pewnie pomysleli, ze to rosyjska mafioska) od razu znalazly sie 2 bilety. Niestety musielismy przeplaci o 10 RM od osoby, oraz odczekac kolejne pol godziny. Na nieszczescie dostalismy jedne z ostatnich miejsc, czyli tuz za kierowca. Jak sie potem okazalo, byly to najlepsze miejsca, po pierwsze – bo tuz obok nas byl telewizor i wyswietlano filmy akcji – 1. super nowosc wlasnie reklamowana na kanale “star movies”, 2. z tego wszystkiego nie pamietam. Po drugie, oprocz bliskosci telewizora, kolejnym atutem byla mozliwosc obcowania z ekipa kierowcy – tzn. bileterem, kierowca na druga zmiane oraz bagazowym, we czworo stanowili niezly team. Obawialismy sie podrozy, bo dluga trasa (5 godzin) i w dodatku przez gory, i pewnie slaby komfort jazdy, nic z tych rzeczy. Oprocz czasu trwania, nic sie nie sprawdzilo. Kierowca zatrzymal sie specjanie dla nas na skrzyzowaniu drogi glownej z dojazdem do Parku. Z informacji od ludnosci tubylczej, slyszelismy, ze to niedaleko. Ale co to znaczy niedaleko, gdy mamy na plecach razem 40 kg, w rece kazdy dodatkowy plecak tzw podrenczy z kolejnymi 5 kg, do tego tripod (jak dotad zupelnie niepotrzebny), i kijki (uratowaly nam zycie). Jest ciemno idziemy przez las tropikalny, a nasza wyobraznia dziala. Magda widzi pelzajace weze (jakies 12 szt), a ja warany (co najmniej 3). Jak potem Magda mi powiedziala, warany, to sa tylko na Komodo, a to kawal drogi z Borneo. Dzieki Bogu, okazalo sie, ze mamy do przejscia jedynie 70 m, lekko pod gorke niestety. Gdy zobaczylismy brame parku, kamien spadl nam z serca, ze nasza wyobraznia nie musiala dluzej pracowac. Bo jak znam Magde, to zobaczylaby tygrysa, slonia lub dinozaura. Park Kinabalu jest rewelacyjne zorganizowany. Tej nocy mielismy mieszkac w Hill Lodge, co niestety jak sama nazwa wskazuje, wiazalo sie z podejsciem pod gore. Cale szczescie udalo sie nam wynegocjowac podwieznienie pod kwaterke, bo wcale to blisko nie bylo, a przypominam, ze byla noc. Tego wieczora, wyladowalismy na kolacji w uroczej restauracji, gdzie dwoch tubylcow przygrywalo na instrumentach "ludowych". Niestety zamiast skoncentrowac sie na muzyce, uwage Magdy przykul samotnie siedzacy mezczyzna, ktory pewnie nie raz przewinie sie jeszcze w naszych relacjach. Kolejny dzien byl zaplanowany, na powolna aklimatyzacje przed wejsciem na szczyt. Zanim sie dobudzilismy, zjedlismy sniadanie i dopelnilismy ostatnich formalosci zwiazanych z wejsciem na Mt Kinabalu (4095mnpm) minelo prawie poludnie. Troche czasu tez “zmarnowalismy” na pogawedke z gosciem, ktorego widzielismy juz w Sandakanie (spal w tym samym hotelu) no i na kolacji. Obserwowalismy go, bo sie dziwnie zachowywal. Co chwile robil notatki i kazdego z obslugi dokladnie przepytywal. Wlasnie blakajac sie po parku, “dziwny Pan” zagadal do nas. Jak sie okazalo podczas w sumie milej gadki, Pan jest znanym pisarzem przewodnikow turystycznych. Jako nasz wklad do jego pracy, podzielilismy sie informacja o zawyzonej cenie bieltu z Sandakanu. Ciekawe czy to wykorzysta. Zapakowlismy sie prawie dobrze I ruszylismy na jeden z krotszych szlakow. Jak wszyscy wiemy prawie robi roznice. Nie wzielismy odpowiednich okryc wierzchnich. Jak leje w tropikach? Nie wiecie? Leje jak z cebra. W jednej chwili sie tak rozpadalo, ze totalnie mokrzy wrocilismy ze szlaku, na ktory cale szczescie pozno wyruszylismy. Jak panie z recepcji nas zobaczyly, zaraz zadbaly o nasze zdrowie serwujac herbatke z cytryna i miodem (nawet tu wiedza co jest dobre). Skonczylo padac, zeszla mgla i widzialnosc ograniczyla sie do 20 m, po co isc na szlak? Trafil mnie szlag! Zamiast podszlifowac, nie oszlifowana wczesniej forme przed wejsciem na gore, kolejnego dnia, blakalismy sie jak sieroty po parku. Cale szczescie mgla pozniej troche opadla i odwazylismy sie przejsc kilkaset metrow w dzungli. Tym razem wyobraznia nie dzialala, tak jak poprzedniego dnia. Z zywych organizmow widzielismy przelatujacego motyla, uciekajaca wiewiorke oraz czesc pelzajacej gasienicy.

wtorek, 7 października 2008

Sandakan

Tego posta powinienem zaczac od zmiany tytulu z Sandakan na CHOLERNY Sandakan. Troche juz podrozowalismy po swiecie, ale takiego "zadupia" to jeszcze nie widzielismy. I nie chodzi bynajmniej tutaj o to, ze jest to koniec swiata - bo to akurat nam sie podoba, ale o to, ze brak jest tutaj zupelnie "infrastruktury" turystycznej. Juz przylot do Sandakanu nie nalezal do najprzyjemniejszych. Nie tylko, ze pani przy check-in z usmiechnieta mina kazala nam doplacic za nadbagaz mimo naszych protestow, ze w recznym nic nie mamy (bo bylo faktem), ale i samolot byl opozniony. Nie wspomne takze o wykupionym przez nas posilku w postaci kanapki ze stara salata i majonezem! Transfer do hotelu byl OK i zdziwilismy sie ze jest milo i przyjemnie. Ale to byly mile zlego poczatki. Okazalo sie ze o godzinie 18:00 miasto wymiera. To rzecz zupelnie niespotykana w turystycznych miejscach w Azji - gdzie wlasnie dla backpackers-ow wszystko dziala do pozna. Wszystko pozamykane. Nic nie dziala. Sila wtargnelismy do biura podrozy i dostalismy informacje na temat ewentualnych wycieczek. Ale nie bylo tak zle (do czasu!). Dzieki temu ze niczego nie mozna bylo robic - zaczelismy bloga. Wiec jakas korzysc z tej podrozy byla. I to namacalna! Rano pobudka i szybki bieg po taxi. Po 30 minutach dotarlismy do Sepilok Orangutan Rehabilitation Centre. I tu poczulismy, ze jestesmy na wakacjach. Nie tylko, ze spotkalismy innych turystow, ale takze dlatego, ze zaczelismy to co chcielismy najbardziej. Kontakt z natura. Do Sepiloku przyjezdzaja ludzie z calego swiata ogladac orangutany (w jezyku malajskim oznacza to "czlowiek z lasu"), ktore rzad malezyjski wraz z licznym organizacjami probuja uratowac od zaglady. Podobno w tych osrodkach przebywa na stale ok.200 orangutanow, ktore trafiaja tam zazwyczaj jako ofiary ludzkiej bezmyslnosci. Malezyjczycy wprowadzaja program uswiadamiajacy mieszkancow wsi, zeby nie przetrzymywac orangutanow i zeby nie traktowac je jako tzw. zabawki dla dzieci. Codziennie, ok.10:00 rano, turysci uczestnicza w niezwyklym rytuale karmienia grupy mlodych orangutanow (8-10), ktorzy dostarczaja mnostwo radosci ogladajacym. Najbardziej chyba jak sie schodza (a raczej skacza), rzucaja sie na mleko lub tez probuja wyrwac swoim opiekunom walkie-talkie. Mile widoki i bardzo przyjemne miejsce. W niektorych momentach mielismy wrazenie, ze to my stanowimy atrakcje dla nich. Po poludniu zaplanowalismy druga wycieczke, tym razem do parku w dolinie rzeki Kinabatangan. Lasy tropikalne rosna po obu brzegach i sa domem dla wielu gatunkow zwierzat. Wycieczki organizuje sie wczesnie rano (nieodwazylismy sie mieszkac w dzungli (w szalasach/altanach) dlatego dla nas pozostala popoludniowa wyprawa, gdy upal zelzal i zwierzeta pod wieczor szukaja pozywienia i schodza sie nad rzeke. Moim marzeniem bylo zobaczyc endemiczny (chyba) gatunek malp Nosaczy (probosci monkey), ktory dosc licznie zamieszkuje ten region Borneo. Mezczyzni charakteryzuja sie ogromnym nosem, stad nazwa gatunku. Udalo sie nam dostrzec wysoko na drzewach kilka grup tzw. kawalerskich skladajacych sie z samych facetow oraz kilka grup tzw haremow, gdzie prym wiedzie naczelnik stada, a za nim podazaja kobiety i dzieci. Niestety drzewa byly bardzo wysokie, takze pomiedzy galeziami musielismy wysilac wzrok, zeby je dostrzec. Oprocz nosaczy, widzielismy jeszcze makaki, takze wczorajszy dzien uplyna pod znakiem malp. Rejs rzeka byl bardzo przyjemny, mial w sobie cos z safari, gdzie ze skupieniam szukalismy sladow zwierzat, to ruszajacych sie galezi na drzewach, to sprawdzajac czy kawalek drewna to nie jest przypadkiem krokodyl rzeczny. 2 godziny uplynely bardzo szybko, znakiem, ze to koniec wycieczki bylo zachodzace slonce. Wlasciwie nie byloby tej relacji opublikowanej dzisiaj rano, bo mielisy juz byc w autobusie do parku Mt Kinabalu. Od kilku dni wszyscy powtarzali nam jak mantre ze "booking for bus - no need!, booking - no need!" No moze ONI nie potrzebuja ale turysci, jak najbardziej. Wstalismy wiec o 07:00 rano, spakowalismy sie w zolnierskim tempie i z usmiechem na ustach udalismy sie do recepcji, gdzie profilaktycznie poprosilismy aby zadzownili na dworzec autobusowy i potwierdzili nasza obecnosc na aurtobus o 09:00. No tak, no potwierdzili, no na autobus, no nie na ten na ktory chcielismy... na 13:30. Nie byloby generalnie problemu, gdyby nie to, ze podroz trwa ponad 5 godzin, mamy wykupiony domek w parku - gdzie chcelismy byc wczesnie... Cholerne miasto Sandakan! Wyjezdzamy stad. I w dodatku nie zachecamy do przyjazdu!

poniedziałek, 6 października 2008

Melakka

Dziesiec lat temu jak bylismy pierwszy raz w Malezji, to wszyscy dziwili sie dlaczego nie pojechalismy do Melakki. Teraz po 10 latach to ja nawet wiem dlaczego - tam wszyscy jada i chyba sie troche rozczarowuja. W miescie widac wplywy wielu narodow - przyjechali tu chinczycy, hindusi, europejczycy (portugalczycy, holendrzy, brytyjczycy) i w czasie II wojny swiatowej miasto opuowali nawet japonczycy. Mielismy nadzieje odnalezc jakies niezwykle miejsca post-kolonialne, a tym czasem okazalo sie, ze sa to jedynie 3-4 uliczki na krzyz i wszystkie nastawione na zwabionych magia Unesco Herritage glodnych odkrycia czegos niezywklego turystow. Jak my sie cieszymy, ze wpadlismy tutaj tylko na kilka godzin. Pierwotny plan zostal zmieniony. mamy lekkie podejrzenia, ze takze inne atrakcje Malezji zostana przez nas zweryfikowane. Na zdjeciu widac riksze, i to jak wszedzie w azji stanowi atrakcje. Dziwie sie tylko, ze nie kazdy rikszarz jest w stanie podwiesc nas po gorke. ciekawe dla czego? probowalismy wybrac jakiegos rikszarza najmniej chyba charakterystycznego. Wiekszosc z nich miala swoje narzedzia pracy nieprzecietnie upiekszone. Wielu oferowalo rowniez niezwykle doznania artystyczne - jedna riksza jezdzila z muzyka Abba - Mamma Mia! Byl tez fanatyk dance hall-u, ktpory oferowal repertuara Beonce. Nasz rikszarz okazal sie fanatykiem koleji i przywlokl nas na jedyna stacje kolejowa w miescie. Nie bylo by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, ze na tej stacji jest 20m torow i 1 parowoz z wagonem! Aha... Magda zaliczyla lokalna piekarnie! z 12 maslanych ciasteczek z ananasem, udalo mi sie sprobowac moze 3! To byla atrakcja kilinarna w Melace. Pisze o tym, poniewaz przymarlem glodem w drodze powrotnej. Troche sie wydluzyla z 1,5 do 3,5h ze wzgledu na korki.


Obiecalismy pisac o naturze, bo z tego wlasnie jest znana Malezja. W drodze do Melaki zaliczylismy Butterfly Farm... i kilka tysiecy motyli. To okazalo sie strzalem w dziesiatke! Kilkaset zdjec zrobionych - ale umieszczamy tylko 3, nie chcemy nikogo katowac motylami. Motyla noga!





Kuala Lumpur

Magda kazala pisac prawde! W KL niczego nie zwiedzilismy. Ale nie dlatego, ze nam sie nie chcialo. Po prostu nie sprzyjaly nam okolicznosci. Pierwszego dnia wstalismy skoro swit o 07:05 zeby kupic bilety na Petronas Towers. No i sie wybralismy, dobieglismy do kas. Nawet wydawalo nam sie dziwne, ze nikt nie podarza w tym samym kierunku. A tu, po wnikliwej analizie kartki, znajdujacej sie na scianie i po doglebnym zapoznaniu sie z czasem Future Perfect in the Past - komisja w skladzie tu piszacym stwierdzila, ze dzisiaj to cholera jest tutaj zamniete i nikt sie nie dostanie na most laczacy dwie wieze. Nie uwierzylem. Przelecielismy 13,000 km a tutaj oni nam zamykaja dostep do jednego z cudow KL. To nie byl jednak koniec naszych turystycznych porazek. Nastepnego dnia probowalismy powtorzyc ten sam wyczyn (ranna pobudka), ale z powodu jet leg-u, nie bylismy w stanie zerwac sie tak rano, poprzedniego dnia nie moglismy zasnac do 2:15. Obudzilismy sie zatem o 12:00 w poludnie i postanowilimy odwiedzic pobliskie akwarium. Tutaj musimy nadmienic, ze do akwarium probowalismy sie dostac juz poprzedniego dnia, ale bylo wtedy zamkniete. To co bylo otwarte non stop to centra handlowe i salony masazu. Te ostatnie odwiedzilismy 2 razy. Jeden z nich byl czynny do 3 nad ranem, ciekawe dlaczego tak dlugo? Moze czegos nie zauwazylismy? Na nasze niepowodzenia w zwiedzaniu, zlozylo sie takze swieto narodowe. Cale Little India, czyli dzielnica hinduska, byla jak wymarla, natomiast wszyscy turysci przeniesli sie do Chinatown - chinskiej, w zwiazku z tym nie dalo sie tam chodzic, tlumy turystow rzucaly sie na "markowe" torebki Guchi, Loui Vittochne lub zegarki Rolax i Bulbari. No nie wszystko nam sie nieudawalo. Z pozytywow to koniecznie musimy wspomniec o cudownych narodowych kuchniach, jedlismy w malezyjskim fast-foodzie (kurczaki) w tajskiej (krewetki), japonskiej (sushi), koreanskeij (shabu-shabu). W przerwach jedzenia wpadalismy do ulubionych cafe'jek - Starbucks, Coffee and Beans czy Haagen Dazs (tak maja je tu - a my w PL nie). KL kojarzy sie nam z typowa metroplia azjatycka. Duze miasto, ludzie przemieszczajacy sie w pospiechu, szybki transport publiczny i niezliczone galerie handlowe. Tego to akurat nie da sie opisac - ale rozmiary sklepow firmowych sa po prostu imponujace. W tym roku postanowilismy skupic sie na naturze, dlatego tez dokumentujemy cos innego... czyli akwarium z kilkunastoma rekinami i plaszczkami.

Podroz do Kuala Lumpur

Dostajemy liczne sygnaly, ze nasi wierni CZYTACZE nieco sie niecierpliwia brakiem jakichkolwiek informacji o naszej podrozy! Spokojnie, spokojnie.... zacznie sie cos na prawde fajnego dziac, przyjdzie "wena tworcza", a takze pojawi sie interenet cafe - to zaczniemy regularnie nadwac.

I jak tu zaczac bloga i opis naszej podrozy... do Kuala Lumpur (zwanego w transprcie lotniczym KUL lub jak mowia tutejsi KL)... lecielismy samolotem. Smiac mi sie chce poniewaz nasze podroze samolotem zawsze obfituja w niezywkle spotkania z innymi pasazerami. Zazwyczaj sa to dziwni pasazerowie. Ich innos wynika z tego, ze chca byc inni i w dodatku zauwazeni. Jakbysmi nie widzieli, ze na poklad samolotu wchodzi ponad 250 osob! No i weszla taka saobie dziwna hiszpanka lub wloszka w wielu "wczesne lata 50-ciesiate". Weszla i od razy miala mine placzacego kota, a w dodatku (mine te) okrasila bolem niesamowitym swojego niewielkiego kregoslupa. Kolezanka nie omieszkala poinformowac wszyskich wszem i wobec, ze jest strasznie chora... i ze najlepiej to chcialaby siedziec w klasie biznes. Niemiecka stewardesa, oj niemiecka, niemiecka, od razu wpadla na pomysl, ze moze my (czytaj: MYYYYYYYYYY... sie przesiadziemy i bedziemy ratowac te upadla i schorowana kobiete. No ale ostatecznie nie musialem uzywac argumentu ... jaki to ja jestem wazny, i ze w ogole to Magda tez sie nie czuje najlepiej... etc. Pani w pewnym momencie ozdrowiala i czula sie tak fantastycznie, ze she EVERYBODY loves her now!

Podroz to takze niezwykle doznania kulinarne. Ale niestety nie w samolocie Lufthansy. Zeby nie bylo, ze jak to sie lubie najesc. Niczego nie tknalem na trasie GDN-FRA-BKK. no wlasnie dlaczego BKK, bo nikt oprocz mnie nie wierzyl, ze mamy miedzyladowanie w Bangkoku. No i mielismy! Lotnisko po prostu cudo. Bylismy na nim kilka lat temu i sie zmienilo. Glownie jesli chodzi o odleglosci. Najpierw wyrzucili nas z samolotu, a pozniej musielismy do niego po przejsciu calej kontroli bezpieczenstwa wrocic. Jedyna korzysc to, ze moglismy sie napic wspanialych smoothie z mango. Warto bylo.
Lot z BKK do KUL szybki, nawet sie nie zorientowalismy kiedy wyladowalismy na miejscu. No zorientowalismy sie - bo w przeciwienstwie do lotnisk w Polsce, lub nawet w Europie, caly proces od wyjscia z samolotu do odebrania bagazu trwal niewiele ponad 12 minut! Moze czyta to ktos z lotnska w Gdansku i zainsiruje "GO" do usprawnienia procesu rozladunku samolotow.
No to siuuuuuuuup do taksi i znalezlismy sie w hotelu. Jak dotarlismy do hotelu, w 7 minut wzielismy szybki prysznic - i momentalnie znalezlismy sie pod naszym ulubionym miejscem w KL - czyli Petronas Towers. To pierwsze zdjecia po przylocie!



poniedziałek, 22 września 2008

Trasa












Dobrze, że tym razem mało się przemieszczamy. Z moich obliczeń wynika, że polecimy 4 razy samolotem, najprawdopodobniej 3 razy przejedziemy się lokalnym autobusem, 2 razy łodzią i może na jednym odcinku wynajmiemy taksówkę.

wtorek, 16 września 2008

Ruszamy za 2 tygodnie ...

juz pora zaczac robic liste rzeczy do zabrania - lekarstwa, kurtka przeciwdeszczowa, ksiazki ...