niedziela, 12 października 2008

Kinabalu Park

Podroz do Kinabalu Park skomplikowala sie jeszcze bardziej. Gdy dotarlismy na dworzec autobusowy, wroc na kawal ubitego placu z 4 budkami, okazalo sie, ze nie ma naszej rezerwacji i express bus do Kota Kinabalu o 13.30 jest juz pelny. Stalem 10 minut przed budka probujac wytlumaczyc, ze mamy rezerwacje zrobiona przez @asy hotel, ale udawali, ze nie rozumieja o co mi chodzi. Gdy do akcji wkroczyla Magda i zaczela cos z obco brzmiacym akcententem po angielsku wykrzykiwac (pewnie pomysleli, ze to rosyjska mafioska) od razu znalazly sie 2 bilety. Niestety musielismy przeplaci o 10 RM od osoby, oraz odczekac kolejne pol godziny. Na nieszczescie dostalismy jedne z ostatnich miejsc, czyli tuz za kierowca. Jak sie potem okazalo, byly to najlepsze miejsca, po pierwsze – bo tuz obok nas byl telewizor i wyswietlano filmy akcji – 1. super nowosc wlasnie reklamowana na kanale “star movies”, 2. z tego wszystkiego nie pamietam. Po drugie, oprocz bliskosci telewizora, kolejnym atutem byla mozliwosc obcowania z ekipa kierowcy – tzn. bileterem, kierowca na druga zmiane oraz bagazowym, we czworo stanowili niezly team. Obawialismy sie podrozy, bo dluga trasa (5 godzin) i w dodatku przez gory, i pewnie slaby komfort jazdy, nic z tych rzeczy. Oprocz czasu trwania, nic sie nie sprawdzilo. Kierowca zatrzymal sie specjanie dla nas na skrzyzowaniu drogi glownej z dojazdem do Parku. Z informacji od ludnosci tubylczej, slyszelismy, ze to niedaleko. Ale co to znaczy niedaleko, gdy mamy na plecach razem 40 kg, w rece kazdy dodatkowy plecak tzw podrenczy z kolejnymi 5 kg, do tego tripod (jak dotad zupelnie niepotrzebny), i kijki (uratowaly nam zycie). Jest ciemno idziemy przez las tropikalny, a nasza wyobraznia dziala. Magda widzi pelzajace weze (jakies 12 szt), a ja warany (co najmniej 3). Jak potem Magda mi powiedziala, warany, to sa tylko na Komodo, a to kawal drogi z Borneo. Dzieki Bogu, okazalo sie, ze mamy do przejscia jedynie 70 m, lekko pod gorke niestety. Gdy zobaczylismy brame parku, kamien spadl nam z serca, ze nasza wyobraznia nie musiala dluzej pracowac. Bo jak znam Magde, to zobaczylaby tygrysa, slonia lub dinozaura. Park Kinabalu jest rewelacyjne zorganizowany. Tej nocy mielismy mieszkac w Hill Lodge, co niestety jak sama nazwa wskazuje, wiazalo sie z podejsciem pod gore. Cale szczescie udalo sie nam wynegocjowac podwieznienie pod kwaterke, bo wcale to blisko nie bylo, a przypominam, ze byla noc. Tego wieczora, wyladowalismy na kolacji w uroczej restauracji, gdzie dwoch tubylcow przygrywalo na instrumentach "ludowych". Niestety zamiast skoncentrowac sie na muzyce, uwage Magdy przykul samotnie siedzacy mezczyzna, ktory pewnie nie raz przewinie sie jeszcze w naszych relacjach. Kolejny dzien byl zaplanowany, na powolna aklimatyzacje przed wejsciem na szczyt. Zanim sie dobudzilismy, zjedlismy sniadanie i dopelnilismy ostatnich formalosci zwiazanych z wejsciem na Mt Kinabalu (4095mnpm) minelo prawie poludnie. Troche czasu tez “zmarnowalismy” na pogawedke z gosciem, ktorego widzielismy juz w Sandakanie (spal w tym samym hotelu) no i na kolacji. Obserwowalismy go, bo sie dziwnie zachowywal. Co chwile robil notatki i kazdego z obslugi dokladnie przepytywal. Wlasnie blakajac sie po parku, “dziwny Pan” zagadal do nas. Jak sie okazalo podczas w sumie milej gadki, Pan jest znanym pisarzem przewodnikow turystycznych. Jako nasz wklad do jego pracy, podzielilismy sie informacja o zawyzonej cenie bieltu z Sandakanu. Ciekawe czy to wykorzysta. Zapakowlismy sie prawie dobrze I ruszylismy na jeden z krotszych szlakow. Jak wszyscy wiemy prawie robi roznice. Nie wzielismy odpowiednich okryc wierzchnich. Jak leje w tropikach? Nie wiecie? Leje jak z cebra. W jednej chwili sie tak rozpadalo, ze totalnie mokrzy wrocilismy ze szlaku, na ktory cale szczescie pozno wyruszylismy. Jak panie z recepcji nas zobaczyly, zaraz zadbaly o nasze zdrowie serwujac herbatke z cytryna i miodem (nawet tu wiedza co jest dobre). Skonczylo padac, zeszla mgla i widzialnosc ograniczyla sie do 20 m, po co isc na szlak? Trafil mnie szlag! Zamiast podszlifowac, nie oszlifowana wczesniej forme przed wejsciem na gore, kolejnego dnia, blakalismy sie jak sieroty po parku. Cale szczescie mgla pozniej troche opadla i odwazylismy sie przejsc kilkaset metrow w dzungli. Tym razem wyobraznia nie dzialala, tak jak poprzedniego dnia. Z zywych organizmow widzielismy przelatujacego motyla, uciekajaca wiewiorke oraz czesc pelzajacej gasienicy.